Recenzja filmu

Internat (2011)
Mary Harron
Sarah Bolger
Lily Cole

Zaćmienie umysłu

W "Internacie" stanowczo za dużo się mówi. To, co dałoby się pewnie przekazać za pomocą obrazów, musi zostać wypowiedziane na głos. Gadające  głowy i narracja zza kadru zabijają z
Jak na tak malutki "Internat" (85 minut seansu) ciut za dużo tu mieszkańców. W filmie Mary Harron znalazło się miejsce zarówno dla gotyckiego horroru, opowieści inicjacyjnej, jak i dramatu psychologicznego. Finalny efekt wydaje się, niestety, niezadowalający. Ani nie wywołuje przyjemnego dreszczyku na plecach, ani nie pobudza zwojów mózgowych, ani  też nie działa na kanaliki łzowe. Szkoda, bo punkt wyjścia zwiastował niezłe kino: choć skierowane do publiczności "Zmierzchu", to jednak obdarzone wyższym wskaźnikiem IQ i odrobinę prowokacyjne.

Bohaterką filmu jest Rebecca – uczennica prywatnej szkoły zmagająca się z traumą wywołaną przez samobójczą śmierć ojca, znanego poety. Swoimi lękami dziewczyna dzieli się z najlepszą przyjaciółką i współlokatorką, Lucie. O tym, że panienki nie mają przed sobą żadnych tajemnic, świadczyć ma scena, w której Becca bez skrępowania asystuje nagiej towarzyszce w jej kąpieli. Śluby panieńskie i siostrzana więź idą jednak w diabły wraz z pojawieniem się nowej rezydentki internatu. Wyglądająca jak bliska krewna rodziny Adamsów Ernessa bez trudu "odbija" bohaterce Lucie. Ta – kto wie, czy nie w ramach rewanżu – zaczyna oskarżać swoją rywalkę o maczanie bladych palców w brutalnych zgonach do których doszło na terenie placówki.

Prywatne śledztwo wiedzie przez dobrze znane fanom gatunku terytorium: obleczony mgłą wiktoriański ogród, zatopione w mroku puste korytarze i piwnicę. Nie brakuje też gablot z pamiątkowymi zdjęciami, z których wyzierają  upiory przeszłości. Harron buduje nastrój grozy z subtelnością operatora dźwigu. Gdy tylko na ekranie robi się zbyt spokojnie, jak spod ziemi wyrasta Ernessa, by sprzedać nam złotą myśl ze sztambucha  nastoletniego demona.  W ogóle w "Internacie" stanowczo za dużo się mówi. To, co dałoby się pewnie przekazać za pomocą obrazów, musi zostać wypowiedziane na głos. Gadające  głowy i narracja zza kadru zabijają z okrucieństwem zwłaszcza te sceny, w której reżyserka przygląda się rozkwitającej seksualności bohaterki, a także związanych z nią niepokojom i obsesjom.

Autorski koncept, by ubrać wszystko w słowa, mógłby obronić się tylko w jednym przypadku. Musielibyśmy wówczas uznać, że przedstawiona na ekranie historia jest wytworem chorego (a zarazem obdarzonego literackim talentem) umysłu. Sugeruje nam to zresztą oryginalny tytuł filmu – "Dzienniki ćmy" (Moth Diaries). Bohaterka tak jak owad podąża w stronę światła (czyli rozwiązania zagadki), nie myśląc o bolesnych konsekwencjach. Szkoda, że zatarcie granicy między światem realnym a wyobraźnią nie prowadzi do powstania fascynującej iluzji. Nadal mamy ochotę chwycić za łapkę i rozkwasić ćmę na ścianie. Nuda.
1 10
Moja ocena:
4
Zastępca redaktora naczelnego Filmwebu. Stały współpracownik radiowej Czwórki. O kinie opowiada regularnie także w TVN, TVN24, Polsacie i Polsacie News. Autor oraz współgospodarz cyklu "Movie się",... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones